Nic odkrywczego nie ma w stwierdzeniu, że świat gier nieustanie się
rozwija i że tempo w tej branży ostatnio zaskakująco przyśpieszyło -
nowe technologie, kolejne generacje, produkcje giganty. Aż strach
pomyśleć, co przyniosą najbliższe lata. Jest się z czego cieszyć?
Z
pewnością, przybywa graczy i osób, które dbają o to, żebyśmy przypadkiem
wolnego czasu nie wykorzystali w jakiś pragmatyczny sposób i dają nam
szansę bycia bohaterem. Twórcy niezależni dostali skrzydeł, niemal
każdego dnia wychodzą jakieś premiery, większe studia konkurują o
dominację w gatunku. Pojawiają się ogromne projekty z rekordowymi
budżetami. Doprowadziło to do tego, że stwierdzenie „nie mam w co grać”
nie wynika z tego, że nie ma nic ciekawego, ale z tego, że nie wiadomo
na co się zdecydować? Do tego dochodzi dwóch wrogów, czas i pieniądze
(kolejność dowolna).
Choć
zawsze będę wolał piękne pudełeczko z grą na półce, to zdaje sobie
sprawę, że dystrybucja elektroniczna wygrywa ten pojedynek. Szybciej,
taniej, wygodniej i się nie kurzy. Oczywiście nie mam nic przeciwko, ale
ilość dostępnych chociażby na Steam-ie gier czasem zwyczajnie mnie
zatrważa i doprowadza do smutnych wniosków, podważających istotę mojego
jestestwa. Zaczynam myśleć o sobie jak o niedzielnym graczu, a nie
fanatyku, który grał więcej niż spał. Ale jak tu nadążyć, jeśli z
przerażającą systematycznością pojawia się jakaś premiera, która ma się
okazać pierwszą taką grą w historii, fajny trailer dodatkowo podkręca
zainteresowanie, wieszcząc z pewnością proroka kultowość tytułu i tylko
ta cena w euro lekko odstrasza. Oczywiście głos rozsądku powie zaufaj
ulubionej serii, wydawcy, przeczytaj i sprawdź recenzje, naoglądaj się
gameplay-ów i wybierz tytuł dla siebie. Co z tego? I tak za tydzień
pojawi się następny, który chciałbyś sprawdzić. Zatem, jak żyć panie
premierze?
No tak zapomniałbym o różnego rodzaju „ free to play”,
które mnożą się niczym króliki na wiosnę. Zostań rycerzem, zostań
farmerem, zostań królem, zostań kochanką swojego męża. Niestety to moja
słabość. Lubię MMO, a nie koniecznie lubię za nie płacić, nawet w
systemie mikropłatności. Trudno, jestem w stanie przeboleć, że będę
jeździł na gniadym koniku, a nie super rumaku, siewcy śmierci +100.
Najgorsze jest to, że jak w takiego tasiemca wpadnę, to reszta gier dla
mnie nie istnieje. Wypadam z obiegu, przestają mnie interesować news-y,
premiery, nowe kolekcje Hansa Klossa. A później jak już człowiek
przejrzy na oczy, to przychodzi czas na nadrabianie zaległości, żeby
gdzieś kiedyś nie zaliczyć jakiegoś faux pas.
Mówi się, że poziom
trudności w grach dramatycznie spadł, ale rynek dostosowuję się w ten
sposób do nowego odbiorcy. Mam wrażenie, że kiedyś grali nieliczni,
często nazywani pomyleńcami, opętańcami czy innymi wyznawcami
elektronicznego szatana. Teraz w Call of Duty pan Kowalski chętnie
postrzela się z kolegami z pracy, a mama Jasia zaprojektuje dom marzeń w
kolejnym dodatku SIMS 3 Apokalipsa Zombii. Środowisko „prawdziwych”
graczy oburza się również odnośnie długości rozgrywki w przeciętnym
tytule. Narwańcom najnowszy Battlefield w singlu wystarczy zaledwie na
wieczór, wspomniany wyżej Kowalski pocieszy się nim zdecydowanie dłużej,
bo w między czasie zajmuje go praca, rodzina, raporty na wczoraj i
weekend u teściów. I tu jest pies pogrzebany, bo jeśli Kowalski w końcu w
wolnej chwili odpali grę, to nie chce być ganiany z zadaniami z punktu A
do punktu Z, bo trzeba dostarczyć list ukochanej, a potem jeszcze
zanieść odpowiedź. Żeby zostać przy tytule potrzebuje akcji, dynamiki i
szybkiej satysfakcji z osiągniętych celów, tak by po przejściu był z
siebie dumny, stał się bohaterem w swoim domu i chętnie sięgnął po
kolejną część.
Osobiście wolę dłuższe tytuły, w których mogę zżyć
się z bohaterem, poznać fabułę, wykonać wiele zadań pobocznych z cyklu
nazbieraj mi chłopcze chrustu. Niesłuszne wydaje mi się więc oburzenie
wszystkich spod znaku jedynych i prawdziwych graczy, bo rynek na chwilę
obecną jest tak szeroki, że każdy znajdzie coś dla siebie. Poza tym
zawsze w zasięgu ręki pozostaje klasyka, coraz chętniej zresztą
odświeżana. Ciekawe jak to wszystko będzie wyglądało za 10-20 lat?
Trochę mnie to przeraża, ale mam nadzieję, że wszystko idzie w dobrym
kierunku. Zastanawia mnie tylko czy moje przyszłe potomstwo będzie
chciało grać w gry, które ja dziś zaliczam do klasyki.
P.S . Dopóki nie przejdziesz Tormenta, nie wyjdziesz z pokoju! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz